Ciemność otulała świat, a raczej nową rzeczywistość,
którą wykreował mój chory umysł. Stała się jedynym aspektem, jaki byłam w
stanie doświadczyć; jedyną poszlaką mówiącą, że jeszcze żyłam, jeszcze nie
opuściłam babci, Cameron i rodziców. Gdybym pozwoliła sobie na jakikolwiek
przejaw strachu, paniki otulającej mój nowy wszechświat, niby śnieżnobiały koc,
który gibko owijał się dookoła kuli ziemskiej, zapewne już nigdy nie
powróciłabym do normalnego życia. Czułam się w nim dostatecznie bezpiecznie, by
poradzić sobie z narastającym we mnie płomieniem gniewu na wszystko inne, ale
nie na siebie. Z pewnością złamałam kręgosłup, pomyślałam i pogrążyłam się w
innych, równie czarnych wizjach, aczkolwiek ta zaliczała się do najczęściej
przemijającej przez wszystkie inne obrazy wspomnień, ukazujących się w mojej
głowie niczym kolejne klatki scen, urywki tego, co zobaczyłam, co poczułam i co
zdołałam zasmakować. Niepokoiła mnie realistyczność wizji. Były potworne, bo z
łatwością godziłam się na każdą z podanych opcji.
Czułam, jak ciemność mnie przytłacza, wciąga do
swego środka i przeżuwa jak żałosnego, piekielnego pomiota, którym przecież nie
byłam, jeszcze.
Nie radziłam sobie z coraz okazalszym ciężarem
ciemności. Była zbyt przytłaczająca. Była zbyt mocna i twarda. I choć
napierałam na nią z całych sił, ona zwyciężyła bitwę, która być może
przesądzała o moim być albo nie być. Modliłam się, bym chociaż doznała życia po
życiu, chciałam wierzyć, że coś czeka takiego tchórza jak ja, ale nie
pokładałam w to nadziei. Bóg pomagał wybrańcom – ludziom, którzy nie zwracali
się do Niego tylko wtedy, gdy liczyli na cud, co właśnie czyniłam ja. Powinnam
przestać prosić, przestać wierzyć, że coś mnie jeszcze w życiu spotka, ale nie
potrafiłam. Moje myśli jednak wciąż galopowały po równinie bezkresnej
ciemności, przytłaczającego strachu i paraliżującego lęku. Przeskakiwały i
narzekały to na to, to na tamto i krzyczały prosto do mojego ucha, bym walczyła
do końca, bym uświadomiła sobie, że to było moje nowe życie. Jedna myśl na
sekundę. Właśnie ten żywot szykował dla mnie los, tak jął napisany scenariusz
już dawno, dawno temu, kiedy świat miał jeszcze krztę sensu i dobroci dla
ludzi. Widocznie moje przeznaczenie zostało napisane na pograniczu tych er.
Nagle, znikąd, ciemność dała za wygraną, choć nie
walczyłam nazbyt wytrwale. Na pewno nie była zmęczona, skądże. Moje pole
widzenia wcześniej obejmowało samą nieprzeniknioną czerń, a teraz rozświetlało
ją tysiące jaskrawo wyglądających na ciemnych, mrocznym tle białych punkcików,
a potem usłana oświeceniem biel ewaluowała w mętną, strasznie jasną żółć, która
następnie przeniknęła w jaskrawy pomarańcz. Przerażała mnie intensywność barwy
i to, jak na mnie działała; oczy mi uciekały do góry i piekły niemiłosiernie.
Nie mogąc tego znieść... Tak, jak podniosłam ręką i jakby to był najzwyklejszy,
wyjątkowo naturalny ruch, potarłam suche powieki. Minęło kilka minut nim do
końca ponapalałam się umiejętnością poruszania i wyginania wszystkich kości w
dłoni w niespotykane mi dotąd pozy. Miałam ochotę uśmiechnąć się szeroko,
szczerze... i zrobiłam to! Nie miałam z tym najmniejszego problemu. Ruch i
używanie mięśni ciała było dla mnie tak naturalne...
Czułam jak po suchą powieką zbierały mi się grudy
łez.
Z lękiem, acz również z fascynacją napiąwszy wszystkie
mięśnie, uniosłam powieki i z podziwem obserwowałam odchodzącą czerń i
ukazujący się w całej swej okazałości, nieco rozmyty obraz. Choć wcześniej
błagałam o zdolność widzenia, teraz byłam przerażona, gdyż patrzyłam na
oślepiające światło, które posiadało tak jasne promienie, że niemal odebrały mi
wzrok, a po tak długiej ciemności nacieszyłam się nim zaledwie kilka sekund.
Machinalnie zamknęłam oczy i zasłoniłam dłonią pole widzenia. Nie chciałam
widzieć wściekłej pomarańczy pod powiekami. Przerażała mnie.
Czekałam, sama nie wiedziałam na co, ale wciąż
zasłaniałam oczy, pocieszając się myślą, że w końcu żarówka się wypali lub po
prostu ktoś ją zgasi. Nic się jednak nie działo. Wkrótce moja skóra zaczęła się
ocieplać, a jeszcze później miałam wrażenie, że płonęła.
Samoistnie oderwałam rękę od czoła i uniosłam się
na... na tym, na czym aktualnie leżałam. Nie byłam pewna, ale moja skroń
pulsowała, chyba przez nieuwagę uderzyłam z pełnym impetem w lampę. Zaklęłam
pod nosem i potarłam bolące miejsce. Nie powiedziałabym, żeby przyniosło to szczególne ukojenie, ale
przynajmniej odciągnęło uwagę i nie koncentrowałam się na cierpieniu. Nadal
pocierając, zastanawiałam się, czy nadal słyszę, więc wolną dłoniom uderzyłam w
lampę. W pomieszczeniu rozniósł się głuchy łoskot. Uśmiechnęłam się, wciąż
mając zamknięte oczy.
Bałam się, naprawdę się bałam, bo przecież mogło się
okazać, że kiedy tylko uniosę powieki, ujrzę ciemność, a nie jaskrawy
pomarańcz, jednak po czasie kolor jął mnie irytować i w końcu zebrałam się na
odwagę. Ku mojej uldze wszystko wyglądało tak samo, włącznie z jasnym światłem.
- Na reszcie żeś się obudziła! – Przez chwilę
wydawało mi się, że to ja krzyczałam, a może mój umysł, jednak kiedy raz
jeszcze przeanalizowałam sytuację, nabrałam pewności. To nie ja. – Tak, do
ciebie mówię.
Okręciłam się powoli, już czując mrowienie w
niektórych częściach ciała. Obserwowałam wszystko dokładnie. Okazało się, że
leżę na metalowym... Nie, to nie było łóżko. Przychodziły mi na myśl tylko
nosze, ale przecież takie znajdowały się tylko w... Nie, to nie prawda,
wmawiałam sobie. Właśnie wtedy popatrzyłam na wyłożone zgniłozielonymi płytkami
ściany, na metalowe, srebrne szuflady z zapisanymi na rączce numerkami i na
stojący w rogu stolik z skalpelem i innymi nieznanymi mi przyrządami
lekarskimi.
Mrugałam raz po raz, chcąc przekonać się, że nie
byłam w kostnicy. Nie mogłam w niej być.
- Och, na litość Boską! – Głos był zniecierpliwiony,
a jednocześnie rozbawiony. – Dziewczyno, obudź się! Jesteś w kostnicy!
- Nie – wychrypiałam przez zduszone gardło. Byłam
dumna, że zdołałam wypowiedzieć chociaż tyle. – To niemożliwe. Ja żyję... i
oddycham!
Powtarzałam w kółko to samo, myśląc, że
wypowiedziane wiele razy słowa w końcu okazałyby się prawdą.
Na próżno.
Mój umysł jął pracować na podwójnych obrotach,
szukając jakiegoś rozwiązania, ale nie potrafiłam choćby odbiec od tej
straszliwej myśli siejącej spustoszenie wewnątrz mnie. Czy ja nie żyłam?
- Co się stało? – zapytałam, lecz nie byłam pewna,
czy rzeczywiście chciałam znać odpowiedź, która mogła wywrócić cały świat do
góry nogami. Po przemyśleniu sytuacji z czystym sumieniem stwierdziłam, że
wolałam, kiedy ciemność ciążyła na moim sercu.
Głos milczał, nie słyszałam szeptu, jęku ani nawet
oddechu. Zastanawiałam się, czy nie był przypadkiem tylko wymysłem mojej
wybujałej wyobraźni.
Czy naprawdę było ze mną aż tak źle?
- Nie mów, że nie pamiętasz – powiedział w końcu, a
po chwili stwierdziłam, że osoba, do której należał głos, znajdowała się
znacznie bliżej niż poprzednio. Powiedziała to zbyt głośno, by rzeczywiście
mogła stać gdzieś pod ścianą, jak wcześniej obstawiałam. – Byłaś u babci, w
Teysernoise, w stanie Nowy Jork. – Zastanawiałam się, dlaczego podała mi tak
dokładne ulokowanie domku mojej babci. – Chyba nie byłaś zbytnio zadowolona,
więc wyszłaś. Zaczęłaś się wspinać po skałkach dookoła chatki i kiedy byłaś
rozkojarzona, z wnyki pomiędzy skał wyszedł wąż, który kompletnie cię
zdezorientował. Przez nieostrożność spadłaś z klifu, nic wielkiego.
Patrzyłam z niedowierzaniem na jakiś punkt w oddali,
wyobrażając sobie, że był moim rozmówcą, a raczej rozmówczynią, bo po głosie
wywnioskowałam, że to kobieta. Zastanawiało mnie, dlaczego tak dokładnie znała
każdą myśl, która przemknęła mi w tamtej chwili, na skałkach.
- To wiem – burknęłam, niezadowolona uzyskaną
odpowiedzią. – Chcę wiedzieć, dlaczego znajduję się w kostnicy! Przecież żywe
osoby nie zostają tam wywożone, prawda?
Głos zrobił się głośniejszy, zdawało mi się, że jej
posiadaczka stała tuż za mną.
- Auro – westchnęła ciężko, jakby wymówienie mojego
imienia sprawiało jej jakąkolwiek trudność. – Wiele się zmieniło od tamtej
chwili i chcąc, nie chcąc, będziesz musiała to zaakceptować.
- Nie owijaj w bawełnę – syknęłam do mojego
domniemanego rozmówcy. Wciąż zastanawiałam się, czy ta rozmowa nie odgrywała
się tylko w moim umyśle, a całe pomieszczenie nie było wytworem nazbyt
wybujałej wyobraźni.
Usłyszałam cichy pomruk.
-Jak chcesz – powiedziała tajemnicza kobieta z
rezygnacją. – Chciałam to zrobić delikatnie i...
- Mów! – nakazałam, na skraju wytrzymałości. – Wyduś
to z siebie!
- Dobrze, już dobrze – skapitulowała moja
rozmówczyni. – Tylko się nie przeraź i nie zacznij płakać, jak robią to
niektórzy.
Ktoś inny też obudził się po śmiertelnym wypadku?
Bardzo w to wątpiłam.
- Auro, ty... No, dobrze, dobrze, dobrze – szeptała
pod nosem. – Auro... – Głos był zduszony i chrapliwy. – Nie żyjesz.
Parsknęłam śmiechem, szczęśliwa, że posiadałam
jeszcze coś na kształt poczucia humoru. Czułam, jak mrowienie w ciele ustało, a
wnętrze mojego organizmu targała burza różnorodnych emocji. Była to doza
czarnego humoru, krzta strachu i okruch wiary w słowa kobiety. No bo jak
inaczej wyjaśnić to, w jaki sposób przeżyłam upadek z klifu liczącego sto
metrów wysokości?
Spuściłam wzrok, przez co widziałam swoje gołe
stopy, a nad nimi osłonięte białą foliową tuniką kolana. Chciałam przestać się
zastanawiać, ale mimo wszystko wciąż rozpatrywałam różne opcje. Czy
naprawdę mogłam umrzeć i powstać z
martwych? Przecież cudy się nie zdarzały, nie takim osobom jak ja.
- Rozumiem, że jesteś wstrząśnięta, ale musisz
zrozumieć: będąc tutaj, nie ukończysz przemiany.
Nie słuchałam jej, zafascynowana drobinkami kurzu
unoszącymi się nade mną i pode mną. Były widoczne dzięki jaskrawej bieli lampy,
która już mnie tak nie dekoncentrowała. Machałam raźnie nogami, aż w końcu
pozwoliłam słowom tajemniczego ktosia dotrzeć do mózgu, by ten wykonał swoją
pracę i przeanalizował wypowiedź.
Dopiero wtedy dotarło do mnie, co powiedział głos.
- Czekaj – przerwałam nieznajomej w połowie monologu.
– Jakiej przemiany? O czym ty mówisz? Przecież niby nie żyję, w co miałabym się
przemienić? W nietoperza?
- Nie bądź śmieszna – zbeształ mnie głos. – Coś
takiego jak wampiry nie istnieją. Przechodzisz przemianę w anioła.
Uśmiechnęłam się drwiąco.
- Naprawdę myślisz, że jestem taka głupia i się na
to nabiorę? – W kostnicy rozszedł się cichy pomruk. – Anioły nie istnieją, bo
gdyby tak, czemu na świecie jest tyle zła, umierają niewinni ludzie albo panuje
głód? Czy anioły nie są od tych spraw? Nie mają czynić dobra?
- To mit nadany przez ludzi. Tak samo Bóg. Myślisz,
że naprawdę istniała tak potężna istota? Owszem, był kiedyś ktoś taki i pragnął
ukazać naszą rasę na światło dzienne, przez co po długich latach trudów został
zniszczony. Został nazwany Bogiem i zyskał zwolenników, a osób było zbyt wiele,
by wymazać pamięć, więc pozostawiliśmy to, co po nim pozostało.
Przełknęłam gulę, która zagnieździła mi się w
gardle.
- Czekaj, czy ty powiedziałaś: „wymazać pamięć”? –
zapytałam, nie dowierzając.
- Oczywiście, wiele naszych adeptów odkrywa w sobie
ten niecodzienny dar. Jest dość powszechny w Akademiach na każdym kontynencie.
Jeden taki dar przypada na chociażby jedną osobę w jednej placówce. U nas, w
USA, jest jedna taka dziewczyna, Pearl Peacock.
Oparłam się o odstającą część lampy.
- Więc... Anioły maja moce i chodzą do szkoły?
Powietrze było przesiąknięte wonią róż, bzu i
świeżej, soczystej trawy.
- To nie są moce, a raczej dary przydzielone przez
Najwyższą, a co się tyczy szkoły: Anioły uczęszczają do Akademii Aniołów – to
miejsce, gdzie dowiesz się o swoich możliwościach, a nauczyciele – jestem jedną
z nich, uczę odczytywanie aury śmiertelnika – pozwalają przez pierwszy rok
wypróbować wszystkich typów zajęć, a w drugim adept ukierunkowuje się do danego
działu.
Pokiwałam głową z zamyśleniem.
- To znaczy, że... – przerwałam, iż przypomniałam
sobie, że nadal nie znam swojego rozmówcy. – Ejże! A skąd mam wiedzieć, kim
jesteś, co? Może udajesz? Muszę cię zobaczyć, muszę wiedzieć, jak wyglądasz.
Podwinąwszy nogi, ułożyłam je bezwładnie na
metalowej noszy. Miałam nadzieję, że dzięki temu pozbędę się mrowienia, które
nadal atakowało również moje ręce, teraz oświetlone jaskrawym światłem lampy.
Zastanawiałam się, dlaczego była taka jasna i do czego służyła. Dopiero po
chwili usłyszałam pewne siebie, coraz głośniejsze kroczki, więc uniosłam dłoń,
przycisnęłam ją do czoła, tuż nad brwiami, i wytężywszy wzrok, czekałam na
pojawienie się jej.
Ciąg Dalszy Nastąpi…
Rozdział pierwszy jest niestety trochę spóźniony, ale nic na to nie mogłam poradzić. Cieszę się, że znalazło się kilku śmiałków, którym spodobało się to opowiadanie. Rozdział jest ucięty, gdyż stwierdziłam, że pięć i pół strony w wordzie to dosyć przydługo, nie uważacie?
Rozdział dedykuję Lebrun, która zawiesiła swojego bloga. Dlaczego???
Jak wam się podoba nowy szablon?
Zapraszam na szablonownicę, gdzie znajdziecie mnie pod nickiem Blode oraz na tajemnica-pierscienia, który już niedługo rusza. ;)